To był zryw w biały dzień, z zaskoczenia, bez szans, Nagły mus, owczy pęd - pchnąć strażnika i w las, Cały łagier w zdumieniu obserwował nasz bieg, Gnaliśmy jak szaleni, zapadając się w śnieg. Kolumna padła regulaminowo, W ludzkim dywanie nawet nie drgnął nikt, I ogień z trzech wieżyczek obramował Znieruchomiały, przerażony szyk. Wśród okrzyków „Strielaj!” tak leżeli, jak szli, A na śniegu my dwaj, doganiani przez psy, Chciwe gramy ołowiu wyrywały się z luf, Żeby dopaść, dosięgnąć naszych pleców i głów! Byle do rzeki, byle się wywinąć... Lecz na wieżyczkach wyrok zapadł nasz: Wiliśmy się na muszkach karabinów, I prali do nas jak do żywych tarcz. Żeby spojrzeć choć raz, wiedzieć, co to za gość, Z którym kluczę wśród zasp, z którym związał mnie los, Tylu zeków po łagrach - wychrypiałem bez tchu: „Ktoś ty, jaki paragraf, bracie, za co cię tu...” Za późno, przeżegnali go kulami, Tył głowy, pas, ramiona - istny grad! Biegłem, myślałem sobie: „Koniec z nami!” Nie zobaczyłem nawet, kiedy padł. Szukam wzrokiem, gdzie on - dopadają nas psy, Widzę, leży a w krąg bryzgi mózgu i krwi, Celowali starannie, dostał go któryś drań! Psy już przy mnie, już na mnie, kły wpijają się w krtań... Leżałem nieruchomo jak ta kłoda - Gdy psy tuż-tuż, ani się, bracie, rusz! Warczały, warowały nieopodal I zlizywały jeszcze ciepły mózg. Powstań, ręce na kark, butem w brzuch, kolbą w twarz - „Widzisz? Dobrze ci tak, chciałeś, ścierwo, to masz! Drugi zginął, a szkoda - będzie leżeć i gnić, Za żywego - nagroda, ale trup nie wart nic!” Potem był drugi akt - skatowali mnie tak, Że umknąłem z ich łap prosto na tamten świat, Tamten świat - niech go diabli, anioł ściągnął peem Jak mi w plecy przywalił, to wróciłem na ten. Przed dwuszeregiem przeszliśmy gęsiego I każdy dostał za dzisiejszy fart: Oni pół litra za złapanie zbiega, Ja za ucieczkę drugie dziesięć lat.         Zrobiłem się potulny i pokorny; Kto dumny, ten do trumny, żaden zysk, Lizałem potem rany w izbie chorych - Wrogowi bym nie życzył tylu blizn... Trzeba było pod prąd, rzeką wiać choćby wpław, Ludziom wyrwać się z rąk, psom wywinąć się z łap, Człowiek biegł, byle biec, tak przed siebie, na strzał, Pocisk zwinny jak śmierć mięso z twarzy mu zdarł... Rury dziś szczelne, zakręcone krany, Tylko po nocach coś w nich jęczy, łka - Musimy ciągle sypać sól na rany, Gdy rany bolą - pamięć o nich trwa.
© Michał B. Jagiełło. Tłumaczenie, 1986